najciekawszy rok życia
12 sierpnia roku ubiegłego miałam cudowną imprezę
urodzinową. Szał pał i takie tam. Ostatni dzień w pracy, tort bezowy z malinami
(mój ulubiony), duuużo wina, miła niespodziankowa impreza rodzinna, wymarzony
tatuaż w prezencie, jeszcze więcej wina oglądając na plaży noc gwiazd
spadających. Było cudownie.
A potem…
Rok minął BŁYSKAWICZNIE. I był chyba najciekawszym w moim
życiu. Na sto procent był najciekawszym. Trafił się niezwykle miły wyjazd nad
morze, gdzie na opustoszałej plaży (tak, wiem, pojechaliśmy trochę na koniec
świata, do wsi zabitej dechami, a żeby dojechać do wynajętego domku trzeba było
szukać polnej drogi niewidzianej przez nawigację) można było przemyśleć życie,
przeczytać dobrą książkę i odciąć się na chwilkę od życia pędzącego
niemiłosiernie szybko. I tam mogłam się jeszcze napić dużo wina. I kolorowych
drinków. I najeść grilla bez obaw o zgagę.
A potem, całkiem niespodziewanie, zapewne z powodu nudy
spowodowanej brakiem pracy, okazało się, że nie jestem sama. I to zupełnie
dosłownie, bo dwie kreski na ciążowym teście były bardzo wyraźne. No dobra, na
drugim teście. W pierwszy, na którym druga kreska była blada, nie mogłam
uwierzyć.
I wtedy zaczęło się niespokojne oczekiwanie. I fascynacja okresem
w którym powstaje nowy człowiek. Okej, najpierw był stres, no bo przecież
super, że jestem w ciąży, ale musimy o tym powiedzieć rodzicom. No i niby
jesteśmy dorośli i takie tam, ale ostatnio to się tak stresowałam przed
egzaminem na prawo jazdy. Ale poszło. W miarę gładko. I kochamy się wszyscy do
dzisiaj.
Okazało się, że czas ciąży najpierw się wlecze, a potem
pędzi jakby próbował wygrać bieg na mistrzostwach świata. No i nie ukrywajmy,
to wszystko trwa dziewięć miesięcy więc prawie cały rok w tej ciąży byłam. Po
kolei:
- Czekaliśmy, aż przejdą mdłości. Są upierdliwe – to raz. Sprawiły, że musiałam z jadłospisu wykluczyć smażone – to dwa. Biegałam bez sensu do tego kibla w najlepszych momentach filmów, albo rozmów – to trzy.
- Czekaliśmy na brzuch. Potem na większy. Potem na to, że zacznie się ruszać. A potem, żeby się już zamienił na małą Marię.
- Czekaliśmy na płeć. Ale brzuch nazwaliśmy Marysia już na samym początku więc nie pozostało nam nic innego jak modlić się, żeby była dziewczynka. I jest.
- Czekaliśmy na odejście zgagi. Spowodowała, że spacery w nocy po całym domu, żeby się treść żołądka wróciła choć trochę, stały się normą.
- Czekaliśmy na zakupy. Baaaardzo. Jak szaleni kupowaliśmy wszystko, co może (albo i nie) się nam przydać. Ważne, żeby było ładne. I w jednorożce.
- Czekaliśmy na poród. Na koniec odliczaliśmy już dni i po trzysta razy analizowaliśmy listę rzeczy, które przydać się mogą w szpitalu.
I dziewięć miesięcy przeleciało. Jak z bicza strzelił. Wody
odeszły z niespakowaną torbą, w szpitalu najbardziej przydało się opanowanie, a
później – już tylko szczęście.
Urodziło nam się dziecko. I to pewnie dlatego ten rok życia,
będzie jednym z najważniejszych, bo myślę, że emocje z tym związane ciężko mi
będzie z czymkolwiek porównać. Stres mieszający się z radością, największy ból
jaki przeżyłam, o którym bardzo szybko
(o dziwo) się zapomina, i tych pierwszych kilka dni w których wszystko dzieje
się na raz. Trzeba nauczyć się żyć od początku. Dosłownie. Więc myślę, że nie
zapomnę tego nigdy, bo wszystko zmieniło się na zawsze.
Dzisiaj, rok później, w dniu moich kolejnych urodzin, nadal
nadziwić się nie mogę, że to wszystko przeżyłam. A przeżyłam. Szybko. I może
tylko troszkę szkoda, że czas nie płynie odrobinę wolniej.
Aaaaaa, no i wiadoma rzecz, plany tatuażowe, ze względu na
posiadanie w brzuchu małej Marychy legły w gruzach, ale nadrabiam. I tatuaż
zrobiłam i mam! Ale o tym, innym razem.
Wielki buziak, M.
Z pamiętnika mamy małej Marii:
- Zafascynowani oglądamy nowe umiejętności – coraz sprawniejsze próby łapania w palce przeróżnych przedmiotów, głośne i długie rozmowy w postaci „gugania”, trzymanie głowy już zupełnie bez pomocy i coraz większa ciekawość świata. I zwierząt – pies okazał się niezwykle interesującym obiektem do obserwacji.
- Mam kolejne urodziny! Kurczę, robię się starą dupą. No jakby nie patrzeć, baba z dzieckiem. I odpowiedzialnością na karku.
- Cieszę się dzisiaj wyjątkowo, bo dawno nie miałam takiej pewności, że wszystko jest jakby na swoim miejscu. I że dobrze mi tu, gdzie z jestem. Z rodziną.
Pierwszy rok jest magiczny, trudny tez, ale mija tak szybko, jak żaden inny :)
OdpowiedzUsuńPierwszy rok z dzieckiem jest niesamowity - miesza się w nim euforia i łzy, ale to uczucie, którego nie da się do niczego innego przyrównać :)
OdpowiedzUsuńGratuluję tego roku pełnego emocji... i wiem co czujesz z autopsji :P
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo za gratulacje i zrozumienie! Dobrze wiedzieć, że nie tylko mi przewraca się w głowie :)
UsuńDomek w Sasinie i nasze "skróty" lasem w drodze nad morze 😍 i chyba nasze pierwsze wakacje razem? Następnym razem Marysia już zajmie się niewykorzystaną piaskownica obok domku😜
OdpowiedzUsuńzdecydowanie, w przyszłym roku zabieramy Marię, będzie już nawet mogła zamoczyć nogi w morzu :D
UsuńPierwszy rok z Maluchem jest niezwykły. Trzy razy przeżywałam te pierwsze 12 miesięcy i cieszę się, że robiłam mnóstwo zdjęć, prowadziłam pamiętnik i dokumentowałam wspomnienia jak szalona :) Wielokrotnie pojawiały się łzy, ale równie często śmiałam się całą sobą. Dziś mam dwie nastolatki i czterolatka - i nadal jest magicznie :)
OdpowiedzUsuńja też fotografuję jak szalona, żeby było za parę lat do czego wracać!
UsuńFajny wpis, zobaczyłam w nim siebie i naszą historię oczekiwania... ;)
OdpowiedzUsuń