jesienne przemyślenia
I wlazła w nasze życie z butami jesień smutna. I zimna.
Skłaniająca mnie jak co roku do zakopania się pod ciepłymi kocami z książką i
herbatą.
Pojawia się jednak, jeden malutki, uśmiechnięty, ośmiokilowy problem. To znaczy pojawił się
jakieś pięć miesięcy temu, ale aktualnie zmusza mnie do zmiany ambitnych i
wysoce relaksacyjnych planów na nadchodzące tygodnie.
Życie płynie niemiłosiernie szybko. I równie prędko zmienia
się też moja maleńka Mrówka. Potrafi już tyle, że powoli przestaję ją ogarniać
wzrokiem i obserwowałabym cały czas, żeby nie przegapić czegoś ciekawego. Z
etapu w którym widziałam jak nie radzi sobie z otwieraniem oczu błyskawicznie
przeskoczyliśmy kilka następnych:
- ten w którym poznawała swoje ręce,
- ten w którym uczyła się trzymać głowę sztywno chociaż przez kilka sekund,
- ten w którym płakała, bo leżenie było zbyt nudne, a zabawa jeszcze nie wchodziła w grę,
- ten w którym zaczęła się śmiać w głos (na szczęście jeszcze nie minął),
- ten w którym krzyczała ze zdziwienia widząc swoje nogi,
- ten w którym zgrabnie zaczęła przekręcać się na wszystkie strony świata,
- ten w którym okazało się, że można coś złapać, wziąć do buzi i rzucić,
- ten w którym uczymy się powoli siadać
- i ten w którym ciekawość świata nie daje zasnąć.
Zachwycam się nowym życiem na każdym kroku. Może
zwariowałam, trudno.
Przeżyliśmy już pierwszy katar, dość dzielnie. Szczegółów
opowiadać nie będę, dziecko z cieknącym nosem jest mało estetyczne (szczęśliwie
okazało się, że jak to własne, prywatne dziecko, to przeżyć można wszystko,
łącznie z gilami na każdej bluzce).
Dużo wrażeń ostatnimi czasy:
Wycieczki nad morze – udane. Na jednej, poza miłym
towarzystwem i zwiedzaniem, spotkała nas ogromna przyjemność przebierania
dziecka w średnio sterylnych warunkach toalety restauracyjnej. No wiadomo, jak
już się obsrać to najlepiej po uszy, a co tam, niech się starzy martwią jak
ogarnąć. Przezornie, wozimy ze sobą zawsze zapas czystych ciuchów. Łącznie ze
skarpetkami. Na drugiej wycieczce, długi nadmorski spacer dał się wyspać, a
rodzinna atmosfera spowodowała, że dziecko, już bardzo mobilne, cały obiad
przesiedziało u dziadka na kolanach, próbując zjeść wszystko co wpadnie w ręce.
Łącznie z dziadkiem.
Zorganizowaliśmy też imprezę na cześć dziecka naszego.
Związaną z dużą ilością gości, co napawało mnie panicznym wręcz strachem, bo
Marycha przeżywała właśnie moment w którym przyklejona mogła być tylko do
rodziców i wpadała w histerię na widok każdej nowej twarzy. Los nam jednak
sprzyja. Dziecku strach przed ludźmi przeszedł. Nagle. Z dnia na dzień.
Przekazywana cały dzień z rąk do rąk, była turbo szczęśliwa.
Kilka zmian organizacyjnych – uczymy się radzić sobie z
dzieckiem aktywnym, które wyraźnie chce we wszystkim uczestniczyć. Czekamy też
z niecierpliwością, aż usiądzie. Tak bardzo chce, a tak bardzo jeszcze nie
potrafi. Cierpliwość, to cecha którą nieustannie musimy wystawiać na próbę. Dużą.
Poza wszystkim, zafundowałam sobie różowe włosy, ot tak, na
chwilę, dla odmiany. Zrobiłam dwie nowe dziurki w uszach. Staram się nadrabiać
książki w każdej wolnej chwili, leżą biedne odłogiem i wołają o
zainteresowanie. Biegam na spacery, próbuje sprzątać i bawić się na raz,
kontroluję ilość snu, jedzenia, kup i kąpieli, poza tym choruję. Umiarkowanie,
takie życie matki, że chorobę trzeba na bok odłożyć.
Pełno miłości w tym życiu. Szczególnie, kiedy jesteśmy wszyscy
razem. Dużo uśmiechu, dużo pampersów, dużo wspólnych chwil. I niech to trwa jak
najdłużej.
Dorzucam kilka fotek.
Buziak, M.
Komentarze
Prześlij komentarz