powrót do pracy - przekleństwo czy błogosławieństwo?





Przebiegł mi rok między palcami. Moja córka skończyła rok. Blog skończył rok. I minął rok mojej wolności. A może niewoli? Pewnie zależy kogo zapytać. Różnie przecież mówią. Od „nie bałaś się tak zostawić dziecka?”, do „no, wyszłaś z tego domu”. Prawda jak zwykle, leży gdzieś pośrodku.


Rwetes cały o to, że poszłam do pracy. I nic tam, plany moje z początków ciąży, nic tam sto milionów pomysłów na to, co będę robić potem. Jakby w ogóle było jakieś „potem”. Praca spłynęła sama. Po prostu się przydarzyła. I jest.


Wracając do tego „potem”. Wszystko co do tej pory planowałam było „potem”. Jakby miało być jakieś BUM. Jakiś wybuch wielki po ukończeniu przez potomstwo (no, potomkinię) pierwszego roku życia. A tu nic. Zupełnie nic. Zwyczajnie, życie weszło na nowe tory, trzeba było przeorganizować plan dnia i leci dzień za dniem z prędkością światła.


Udało nam się, z nieocenioną pomocą najlepszej instytucji w tym kraju, babci, jakoś sprawić, że życie funkcjonuje stałym rytmem. Intensywnym, nie ukrywam, ale stałym. Obowiązki próbujemy łączyć z przyjemnością  i w ramach aktywnego spędzania czasu z dzieckiem uczymy się wspólnie odkurzać. Spoko, książki też czytamy, jakby ktoś mnie chciał oskarżyć o nieodpowiedni rodzaj wychowania.


Powrót do pracy mnie przerażał. Kurczę, serio. No byłam święcie przekonana, że to się nie może w ogóle wydarzyć. Gdzie ja się oderwę na TYLE GODZIN codziennie od ogniska domowego. Jak to moje dziecko sobie beze mnie poradzi? Umrze z głodu, albo na dżumę przez brud.

A tu szok. Gigantyczny, przerażający szok. Zrobił mi dziurę w mózgu. Okazało się, że dziecko żyje. Szczęśliwe. Dżuma nie panuje, więc to dobry znak.



Powrót do pracy zrobił mi też maleńką dziurę w sercu z którą musiałam się pogodzić. Nie jestem potrzebna 24 godziny na dobę. Na szczęście rekompensuję sobie te dziurę, kiedy wracam, a malutkie rączki wyciągnięte są w moją stronę.


No, ale żeby się nie roztkliwiać, prawda jest też taka, że poza całym cierpieniem i tęsknotą za płaczem, rozmazaną kupą i jedzeniem wyrzuconym z talerza, trochę odpoczywam. I nic to, że muszę wstać godzinę przed Mańką, nic, że muszę zrobić te milion rzeczy, na które miałam cały dzień, wieczorem. Wiem, że moje dziecko zawsze jest w dobrych rękach i mogę spokojnie oddać się myśleniu o sprawach normalnych dorosłych przez 8 godzin dziennie.



O dziwo, powrót do pracy dał mi niesamowitego kopa do działania. Ogarniamy życie na zmianę, każdy robi co może (chociaż nie ukrywam, unikam jak ognia robienia prania…) i mamy też czas i ochotę na zabawę z małą. Stres związany z tym, że wszystko muszę mieć poukładane gdzieś uciekł. Chyba nie mam na niego czasu. I dzięki temu staramy się czerpać z chwil spędzonych wspólnie jeszcze więcej. I częściej się śmiejemy.


Brakuje mi tylko snu, ale w życiu zawsze jest coś za coś.



Z pamiętnika małej Marii:

  • Mańka nie jest już taka mała. 10 i pół kilograma nie jest łatwo nosić
  • Noszenie na szczęście się kończy. Meryl chodzi, dzielnie pokonując coraz to nowe przeciwności.
  • Osiągnęliśmy już pewien rodzaj komunikacji werbalnej – mniam. Do perfekcji. W każdej możliwej sytuacji.
  • Tyle razy powtarzamy odgłosy wydawane przez przeróżne zwierzęta, że dziwię się, że zamiast „dzień dobry”, nie mówię „miau”.
  • „Nie ma” jest dzisiejszym odkryciem. Jest w zasadzie odkryciem stulecia, bo do wieczora towarzyszyło nam cały czas. Wieczorem na szczęście przyszedł czas na „mniam”, więc mamy urozmaicony harmonogram zadań.


To tyle ode mnie.

Wrócę niebawem.
Buziak, M.

Komentarze

Popularne posty