codzienność jako źródło (nie)szczęścia
Śniadanie, karmienie, praca, obiad, sprzątanie, przewijanie,
kolacja, spacer, telewizor, kąpiel, sen. I w zasadzie tak codziennie, w różnej
co prawda kolejności, ale jednak. W kółko to SAMO. Ci sami ludzie, te same
miejsca, nawet w telewizji bez przerwy tylko powtórki.
I weź nie zwariuj, nie dostań szału, albo innej nerwicy. I
jeszcze tkwij w tym, dobrowolnie całkowicie. Nikt nas przecież nie zmusza do
wkurzania się, że po raz tysięczny nie wiemy co na obiad (i właściwie dlaczego
to akurat Wy musicie zawsze wymyślać co dzisiaj zjemy), że naczynia są
niepozmywane i chętnych co by się do kuchni jakoś szczególnie wyrywali nie
widać, że zamiast romantycznych wypadów mamy góry prania, kurzu i
porozrzucanych ciuchów. A my się jednak wkurzamy.
Dlaczego nie rozchodzimy się trzaskając drzwiami, dlaczego
nie uciekamy w nowe, ciekawe życie, bez zobowiązań, tylko z imprezą, z małym
wynajętym pokojem w którym ciężko zrobić bałagan, bo na tak niewielkim metrażu
bałagan jest po prostu zawsze, dlaczego nie chcemy wyjść i zapomnieć, że
zaczęliśmy tak trudne przedsięwzięcie jakim jest zakładanie rodziny? Dlaczego
pakujemy się w nadmiar rachunków, rat, odpowiedzialności i codziennych, nudnych
obowiązków?
I marudzimy często, że ciężko, że nie wiemy co dalej, że
gdzie ten okrzyczany w telewizji samorozwój, że kiedy się zacznie to kolorowe
życie z Internetu…
Szukam powodów dla których jestem w swoim życiu. Być może
dlatego, że rozumiemy się w pół słowa, może dlatego, że mamy najpiękniejszą
córkę na świecie (chociaż po nieprzespanej nocy obie wyglądamy marnie),
prawdopodobnie dlatego, że śniadania smakują dobrze tylko wspólnie, może też
dlatego, że zasypia się spokojnie tylko razem.
Kiedy tak się zastanowić, to okazuje się, że przy zmywaniu
naczyń dużo się śmiejemy, na spacerach nadal potrafimy prowadzić dyskusje na
każdy temat (nie, nie gadamy tylko o kupach Marii), filmy oglądamy przytuleni i
potrafimy się nadal zaskakiwać.
Jestem marudą. Okropną. I są takie dni jak dziś, kiedy
codzienność daje mi się we znaki. Kiedy płaczu jest za dużo, porządku za mało,
czasu wspólnego niewiele, snu brak. I jak już wydaje mi się, że życie się
kończy, że taka jestem młoda, a taka smutna i że już lepiej nie będzie - ojciec mojego dziecka wraca do domu z
kwiatami. I już się nic nie kończy. Kiedy myślę, że jestem nieszczęśliwa i nie
chce jeść kolejnego nudnego śniadania – dostaję do łóżka francuskie rogaliki z
czekoladą. I jestem szczęśliwa. Klasycznie też, kiedy dziecko płacze cały dzień
i już prawie płaczę razem z nim, bo nie wiem o co chodzi (nie kumam, czemu
nigdzie nie dają instrukcji obsługi do takiego bezzębnego mlekojada) to jak
uśmiechnie się przy zasypianiu to się prawie obsrywam z radości.
Uczę się cieszyć z codzienności. Z tego, że możemy być
razem, że mamy niewyobrażalne szczęście, bo mamy co jeść, mamy w co się ubrać i
mamy siebie. I chcę się śmiać dużo i martwić mało. I móc kochać do końca życia
tak ślepo jak teraz swoją rodzinę.
I pomimo wszystkich ciężkich dni, ciągle tkwimy w tym swoim
życiu i walczymy. O każdy uśmiech, o każde chwile szczęśliwe, o każde otarcie
łez wzajemne, o każdą możliwość sprawienia drugiemu przyjemności. Codziennie.
I życzę wszystkim, żeby poranne „dzień dobry kochanie”
cieszyło z każdym dniem coraz bardziej.
Komentarze
Prześlij komentarz