Święta.
Z lekkim wyjaśnieniem: przerywam cykl o życiu w Internecie
ze względu na nieodpartą potrzebę napisania kilku słów o świętach.
Nie chodzi o któreś konkretne, chociaż oczywiście te
aktualne, wielkanocne, skłoniły mnie do poruszenia tematu.
Przychodzą takie momenty w roku kalendarzowym, że w naszym
(i paru innych) kraju są dni świąteczne. W teorii oczywiście jest to okres,
który celebrować powinni ludzie wierzący. Jednak w dwudziestym pierwszym wieku
upowszechniły się one na tyle, że obchodzą je w mniejszym lub większym stopniu
prawie wszyscy.
Podejście do takich dni różni się u nas bardzo. Uzależnione
jest często od wychowania, pokolenia, towarzystwa w jakim się obracamy i takich
tam różnych. Ja widzę to tak:
Czekamy na ten piękny, magiczny okres. Przygotowujemy się
psychicznie. Nie możemy się już doczekać. Bo będzie wolne od pracy, czy szkoły.
Bo przez kilka dni można nic nie robić. Bo wszystko jest takie piękne i ludzie
tak ładnie ubrani. Bo dekoracje sprawiają, że uśmiech sam wpełza na naszą
twarz. I przychodzi ten czas! Upragniony, pierwszy wolny dzień. I wtedy SIĘ
ZACZYNA.
Zaczynamy sprzątać.
Wszystko. Odsuwamy kanapy i meble i wymiatamy kurze, pierzemy firany, myjemy
wszystkie figurki, które przez cały rok dzielnie zbierały roztocza z powietrza,
myjemy zwierzęta i okna, sprzątamy w szafach, a z mopem moglibyśmy wziąć ślub. Ludzie,
błagam. Po co teraz? Przecież można na to spokojnie poświęcić jakiś inny wolny
dzień czy weekend. Dlaczego akurat teraz, kiedy i tak przyjdą goście i
nabrudzą, kiedy dzieci obkleją podłogę ciastem, które im spada, kiedy mamy
jeszcze godziny roboty w kuchni, kiedy przy takiej ilości ludzi nikt nie zwróci
nawet uwagi na porządek… (JAK TO?! To ktoś do nas przychodzi i nie zagląda za
kanapę, żeby sprawdzić czy odkurzyliśmy?) Później, po godzinach sprzątania,
spoceni, brudni, nieuczesani, dziwimy się, że jest północ i że musimy jeszcze
siebie doprowadzić do porządku i wyglądać jakby się nawet nie myślało o
sprzątaniu, żeby wszystkim później powiedzieć „ja w tym roku przepraszam, ale
nie zdążyłam nic zrobić i jest taki bałagan”.
Zresztą jak ci wszyscy ludzie wejdą, a później wyjdą to rzeczywiście
wygląda, jakby się nic nie robiło. Więc dlaczego, aż tak? Czemu się nie
zatrzymać, nie cieszyć z wolnego, nie pograć z dzieckiem w chińczyka albo coś?
Na sprzątanie zawsze będzie jeszcze czas.
Zaczynamy robić zakupy i gotować. Wygrzebujemy stare księgi
kucharskie, szukamy przepisów i składników, zastanawiamy się co kto lubi i ile
tego zje (chociaż ilość później przestaje mieć znaczenie), myślimy o zastawie i
obrusach… Później na zakupy idziemy siedemnaście razy, bo i tak o części
zapomnieliśmy, albo w ostatniej chwili wymyśliliśmy potrawę bez której święta
się właściwie nie odbędą. Wydajemy taką ilość kasy, że spokojnie starczyłoby na
weekend w górach (albo zamówienie wszystkiego w knajpie…), ale nie myślimy o
tym, po co, potem się będziemy martwić jak załatać dziurę w budżecie. No i to
stanie w kuchni… Gorąco, włosy sterczą na wszystkie strony, pot się leje po
dupie (widzicie, pot to niepokojący objaw. Pojawił się też przy sprzątaniu),
przez okno nic nie widać, bo zaparowało, w lodówce nie ma miejsca nawet na gumę
kulkę, facet boi się do nas podejść, bo istnieje obawa że z nerwów i rozpędu po
prostu dźgniemy go nożem, którym akurat kroimy warzywa. Jednak najlepsze,
jeżeli chodzi o jedzenie dzieje się później. Jak już to wszystko ustawimy na
stole, ciepłe i pachnące, usadzimy każdego przy błyszczącej zastawie i
zaproponujemy, żeby goście zaczęli jeść to po dziesięciu minutach WSZYSCY są
najedzeni, a ze stołu zniknęło może z 5% tego co przygotowaliśmy. I wówczas
następuje moje ulubione, lekkie nakłanianie do dalszej konsumpcji. „No jedźcie,
to zrobiłam z tego, a to z tego, a to jest z ryby specjalnie z nad morza
przywiezionej, no co wy tak nic nie jecie, w domu też tak mało jecie, dlaczego
nie jecie, próbujcie, chociaż po trochu, śmiało, nie wstydzić się tylko jeść,…”.
Reszta farmazonów uzależniona jest gospodyni, każda ma inną metodę. Moim
ulubionym pytaniem jest: „i kto to wszystko zje?”. No proste. Ty. Trzeba było tyle nie robić. W
ostateczności każdy jeszcze troszkę dojada, reszta żarcia zostaje, wciskają nam
ją do domu. Wkładamy do lodówki, ale serio, to odgrzewanie z pojemników to ani
to apetycznie nie wygląda, ani jakoś specjalnie nie smakuje… Szczególnie, że
jak już jest tyle żarcia do wyboru to najlepiej smakuje pizza, albo frytki z
McDonald’s.
Dekorujemy mieszkanie. I te kategorię lubię, właściwie to
jest jedyna, którą sumiennie wypełniam, bo po prostu lubię upiększać
mieszkanie. I sprawia mi przyjemność zmiana dekoracji kilka razy w roku. Też
oczywiście bez przegięcia. No bo wiecie, te jajka powieszone na lustrach,
oknach, kwiatach, parapetach, ścianach, krzaczkach, wazonach, albo choinka
przystrojona wszystkimi bombkami jakie udało nam się zgromadzić przez
kilkanaście lat życia to nie, nie, nie…
Ale to pewnie kwestia gustu i zapewne wiele osób nie pochwaliłoby mojej,
skromnej, pasującej do otoczenia dekoracji. Dobrze, że mi się podoba i nie
muszę się sugerować zdaniem kogokolwiek. Bo to ja tu mieszkam.
Rozmawiamy na siłę. Kojarzycie te wszystkie niezręczne
cisze, gdzie wszyscy gapią się po talerzach i szukają potrawy o której nikt
jeszcze nic nie powiedział, a na koniec pada jakiś tekst, że pogoda jest ładna
albo brzydka? No to właśnie to z reguły dzieje się w święta. Inna sytuacja,
kiedy widzimy się rzadko. Wtedy okej, każdy poopowiada co u niego słychać.
Chociaż skoro spędzamy razem święta, to znaczy, że jesteśmy lub próbujemy być blisko i że raczej
gadamy przez telefon i jednak przy stole skazani jesteśmy na niezręczną ciszę. Bo ile można mówić ciągle o tym samym...
Często opisane wyżej święta próbują organizować nasze mamy,
bo wynika to podobno z różnicy pokoleniowej. Niestety, ja tego nie kumam. Każdy
ma mózg. I dla mnie przyzwyczajenia, nie są wytłumaczeniem. Tylko krowa nie
zmienia poglądów. Czasy się zmieniają,
kultura się zmienia, więc nasze przyzwyczajenia też powinny. Wychodzę z
założenia, że nie powiem swojemu dziecku za lat piętnaście, że nadal korzystam
tylko ze stacjonarnego komputera (chociaż pewnie będą już jakieś
turbolatającekomporoboty), bo tak się przyzwyczaiłam i już. Skoro chce żyć, tak
naprawdę i pełną piersią, a nie tylko istnieć, to muszę się zmieniać. I już. Bo
świat się zmienia.
Święta przez to wszystko, zamiast być turbo odpoczynkiem i
czasem MIŁO i bez stresu spędzonym z rodziną, zmieniają się w pełną irytacji
harówkę. Więc zmieniajmy to. Sukcesywnie przyzwyczajajmy mamę do spokoju,
uczymy tatę, że nie trzeba spędzać całego dnia przy stole i takie tam. Może
warto zacząć gdzieś wyjeżdżać, próbowałam, polecam. Tylko z tymi z którymi naprawdę
chcemy się spotkać. Bo spotkania z ludźmi na których nam nie zależy nie mają
większego znaczenia dla naszego życia. Tak myślę.
W tym roku, starając się pominąć świąteczny szał (oszukuję
sama siebie. Nic mnie nie ominęło. Wciskanie jedzenia, siedzenie przy stole,
niezręczna cisza i cała ta reszta obecna na sto procent. Udało się tylko
skończyć to o godzinie 18:30 zamiast o 23:00. No i nie jestem potworem. Moje poglądy pewnie nigdy nie wygrają z latami przyzwyczajeń, więc próbuję się dostosować) będziemy właśnie z
najbliższymi leżeć, grać w planszówki i nadrabiać zaległości filmowe. No i oni
będą pić wino. Mnie w tym roku omija pewna przyjemna część życia. Ale coś za
coś. Dzidzia się super przyjemnie kręci, wystarcza mi to za całe wino świata.
Poza wszystkim, WESOŁEGO, MILE SPĘDZONEGO CZASU WOLNEGO. I
trochę pogody. Chociaż ta akurat, nie rozpieszcza.
Buziaki
Komentarze
Prześlij komentarz