w oczekiwaniu na potomstwo

Dobijam godziny z e r o. Oczekuję wielkiego wybuchu. Odliczam już tylko dni. Swoją drogą nie przypuszczałam, że doba może się nagle wydłużyć do trzystu osiemnastu godzin.


Nie przypuszczałam też, że można tak bardzo nie rozumieć tego co się dopiero wydarzy, tak bardzo bać się nieznanego, tak mocno chcieć się znaleźć w przyszłości.


Stresuję się. Tym, że spocznie na mnie odpowiedzialność za nowy byt, że będzie się kształtował na mój wzór (o zgrozo!), że czekają mnie miliony trudnych decyzji, i tak dalej.


Stresuję się. Porodem, że będzie bolało, że szycie krocza, że może cesarskie cięcie, bo nie wiadomo czy się Maryśce chciało przekręcić głową w dół, czy ból pęcherza który mi funduje zawdzięczam małym stópkom, że nie wiem czy mi zrobią lewatywę, że pobyt w szpitalu jest przerażający dla nowicjusza, że zrobię coś nie tak, że nie będę wiedziała co się dzieje…

Stresuję się. Przewijaniem, przebieraniem, karmieniem, kąpaniem… Że takie maleństwo, że główkę trzeba trzymać, że uważać na pępek, że ma wszystko miękkie i delikatne.

Stresuję się właściwie wszystkim już teraz. Na raz. I zupełnie nie rozumiem co za pacan wymyślił taki dziwny tryb ciąży. Dlaczego ten najtrudniejszy jej etap umieścił na końcu? Dlaczego wszystkie cudowne wizje pięknie ubranego maluszka, spacerów z nowym wózkiem i chęcią sprzątania, gotowania i bycia super matką zostały brutalnie usunięte z mózgu ustępując miejsca nowym, w których nasz maluszek zrobił kupę w dziwnym kolorze, płacze całą noc i nie chce się do nas przytulać??


Ostatnie tygodnie ciąży usłane różami nie są, dla mnie chyba za karę, bo resztę ciąży czułam się zupełnie nieźle. Puchnące stopy spowodowały, że pomimo pięknej pogody, moje nowe Pumki w cudownym odcieniu różu, stoją nie ruszone na półce. Na jedyne buty w które się wcisnę patrzeć już nie mogę. Cycki urosły mi już teraz rozmiarów chyba z osiemnaście, wydaje mi się, że staników z taką skalą w ogóle nie robią. Co wieczór liczę na to, że jak się rano obudzę to będą w poprzednim rozmiarze. Nie są. Córka funduje mi co wieczór porcję zgagi, tak żebym nie zapomniała, że ona tam jest. No tak, bo przecież wielki brzuch przez który nie da się spać w ogóle o tym nie przypomina. Wstawanie z łóżka stało się wyzwaniem. Szczególnie w nocy. Jak po raz trzysta dwudziesty ósmy idę siku. Pomijam, że z reguły sikanie nie ulega finalizacji (kopanie mamy po pęcherzu to super zabawa). Poza tym, płacz i śmiech na zmianę z nerwicą i depresją to moje best psiapsi.


Obraz dziecka jest dla mnie na razie tak nierealny, że nawet patrząc na ten (ogroooomny) ruszający się brzuch, nie jestem w stanie do końca pojąć tego, że jest w nim nowe życie. Swoją drogą w tej chwili rusza się już przedziwnie, raz jest okrągły, raz kwadratowy, raz odstaje po lewej stronie, raz po prawej. Niestety, nie jestem matką z modnych forum dla kobiet, które niczym w szklanej kuli są w stanie odczytać czy to akurat nóżką, rączką czy główką poruszył ich aniołek. Obojętne jest mi w zasadzie, czy to rączki czy dupka bardziej wystają, póki się rusza, wiem, że jest z nią ok!


Czekam, głupia, na skurcze. Jak przyjdą, na pewno będę głośno krzyczała, że się z tego rodzenia jednak wypisuję, ale czekam. Bo nie wiem jak to będzie. 

Czekam na ten magiczny moment o którym wszyscy opowiadają, jak go przeżyję, na pewno dam znać jak było.

Czekam na bejbiblus, bo podobno w mniejszym lub większym stopniu, przechodzi go każda. Wolę go przeżyć świadomie, bez bólu dla otoczenia.
 
Czekam na to „już”. Na czas start. Na to, że coś wydarzy. 

Może czas zacznie płynąć troszkę chociaż szybciej.



Dziękować niebiosom, okazało się, że z prawie tatą się jednak kochamy. Ja to pikuś, po prostu dałam radę go nie zabić. Pomimo burzy hormonów. (chociaż kto wie, zostały trzy tygodnie…) On natomiast musiał się chyba uzbroić jakoś wcześniej, może się czegoś naczytał, albo łyka po kryjomu coś na uspokojenie, że się po prostu nie wziął chłop i nie spakował i nie powiedział „zadzwoń jak się zacznie”. Domyślam się i mam nadzieję, że urodzenie potomka (potomkini?) wynagrodzi mu prawie roczną traumę, bo chyba tak to w naturze działać powinno… Płacz z byle powodu. Awantury o to, że nie wiem co do jedzenia i nie wiem co bym zjadła i jeszcze nie wiem co moglibyśmy jeść, a w ogóle to jego wina. Koszmary na zmianę z bezsennością. Wszystkie możliwe problemy gastryczne: zaparcia, sraczka, gazy, bekanie (dobrze, że znamy się długo…). Marudzenie o tym, że jestem gruba – logiczne, że jestem, muszę gdzieś to dziecko zmieścić, czymś je wykarmić. No i jeszcze parę awantur o to, że ma jednocześnie odmalować łóżeczko, ale siedzieć i głaskać mnie po brzuchu, naprawić samochód, bo dziecko w drodze, i masować moje spuchnięte stopy na raz no i zawsze wiedzieć na co mam ochotę. Bez tłumaczenia.
Dochodzę więc do wniosku, że skoro nie uciekł, to łączy nas jakaś nierozerwalna więź magiczna i że jak już urodzę i będę miła (no, milsza) to może zapomni, że w ogóle się unosiłam. 

Poza tym, kiedy on po całym dniu pracy, przygotowaniach domu, pokoju, samochodu i kończeniu wszystkich spraw na które potem najprawdopodobniej nie będzie czasu, zasypia, mnie zalewają tak ogromne pokłady miłości, że łzy mam w oczach ze szczęścia, że go mam, nawet teraz.


Komentarze

Popularne posty