chcę być piękna jak w serialu
Te codzienne seriale to chyba największe zło tego świata.
Niby nikt nie ogląda, ale wszyscy dziwnym trafem wiedzą co robiła Antosia w
pięć tysięcy siedemset trzecim odcinku. W związku z tym, że zupełnie
przypadkowo oglądaliśmy ten jeden moment, bo akurat nikt nie przełączył na
superambitny program o sekretnym życiu pszczół (bo przecież tylko takie
superambitne programy oglądamy na co dzień) to mogliśmy zauważyć parę
frustrujących rzeczy.
Życie serialowe jest piękne! Pięknym się wstaje, pięknie
konsumuje, pięknym się jest na męczącym treningu, pięknie się płacze ( i w
ogóle nic nie leci z nosa), pięknie się
wygląda w żałobie, w chorobie, po całym dniu pracy i w zasadzie jest się
pięknym w każdej sytuacji. I nie ma co tu kryć, chcielibyśmy żeby tak było. Przynajmniej
ja bym chciała. Nie wstydzę się tego.
Niestety. Życie brutalnie weryfikuje oczekiwania. No i
okazuje się, że jak wstaje rano to wcale nie mam cudownego „nieładu
artystycznego” na głowie, tylko zwykły kołtun, którego ani związać, ani
rozczesać, ani obciąć przy samej dupie, bo w sumie po głębszym przemyśleniu to
jednak trochę szkoda. Jak się poryczę (nie wzruszę jedną łezką, poryczę) to nie
wyglądam jakbym potrzebowała ciepłego męskiego ramienia do przytulenia, tylko
jakbym weszła w posiadanie jakiejś tajemniczej, nieuleczalnej choroby twarzy i
potrzebowała raczej lekarza niż faceta. Jak przychodzi wieczór po ciężkim dniu
to spod prysznica nie wychodzę jak księżniczka, w pięknym futrzanym szlafroku,
tylko jak zwykły, szary, zmęczony człowiek w rozciągniętej piżamie. No, bo
niestety, rozciągnięte są najlepsze.
Uwielbiam te dni (których jest w życiu oczywiście jak na
lekarstwo) kiedy mam czas. Wtedy chociaż przez krótką chwilkę mogę się jak w
serialu poczuć! Wstać późno, zjeść kolorowe śniadanie (oczywiście turbozdrowe,
same płatki, ziarna, owoce, jogurt naturalny. Odtłuszczony. Żeby się poczuć
fit), wziąć długą kąpiel, przejść dzielnie przez zabiegi depilacyjne, żeby
później wyłożyć gładkie nogi na kanapie i obejrzeć coś miłego. Następne są
oczywiście w różnej kolejności fryzura, makijaż, strój i takie tam. I jest taka
moc! Od razu strzelam sobie selfie, bo nie wiadomo kiedy się znowu taka ładna
wersja mnie przytrafi i cieszę się. Przez całych kilka minut, póki się nie
rozejrzę…
No i dzięki tej chwili przyjemności posiadam dodatkowo:
bałagan w kuchni, bo weź te wszystkie owoce poobieraj i pokrój. Zalaną łazienkę
i oplute lustro (mam stosunkowo niedługo szczoteczkę elektryczną. Czasem mnie pokonuje).
Stół nad którym się malowałam cały jest w okruchach od pudrów i wszelkiej maści specyfików kosmetycznych,
które mogą nabrudzić. I oczywiście wszędzie włosy, które powypadały w tym
przypadku z głowy.
No i trochę czar pryska jak się okazuje, że nikt tego za
mnie nie posprząta. Trochę też znika magia, jak dociera do mnie, że cały dzień
musiałam się starać, żeby wyglądać tak, jak ludzie z serialu wyglądają ciągle. I
zastanawiam się właściwie: po co? No dobra, jest jeden argument nie do
przebicia. Po prostu czuję się cudownie, jak przez chwilę mogę być ładna i
pachnąca. I choćbym miała zrobić największy bałagan na świecie to trudno – będę
się martwiła później.
Do sedna jednak – chciałam po prostu powiedzieć, że czasem
może gra jest nie warta świeczki. Może gdybyśmy wszyscy pokochali swoją
naturalność to nie byłoby tylu kompleksów. Bo umówmy się, niektóre laski
potrafią się tak pomalować, że zakryją właściwie wszystko (łącznie z duszą) i
potem patrzymy i się nam wydaje, że takie jesteśmy brzydkie. Tylko wiecie, nasi
faceci rano nie uciekają z krzykiem. Ich niestety tak.
Cóż, jak to zwykle bywa w życiu, obozy mamy dwa. Malujących
i nie malujących. Ja jestem gdzieś tam pośrodku. Lubię, ale nie praktykuję
nadmiernie. Chociaż do pracy raczej wyszłabym bez śniadania niż bez makijażu.
To już choroba?
Wracając do życia serialowego. Nie rozumiem rzeczy jednej:
czy nasza zwykła codzienność jest tak brzydka, że nie warto jej w serialach
pokazywać?
Być może jednostka ludzka tendencję ma do dążenia do
doskonałości.
Co do bycia piękną jak w serialu – jutro mam wizytę u kosmetyczki.
Dwie godziny bez dziecka = miesiąc nowej energii dla matki!
Komentarze
Prześlij komentarz