i nagle trzeba CIĄGLE myśleć




SZOK. Szok i niedowierzanie po prostu. Okazuje się, że przy dziecku nie można nawet na trochę wyłączyć myślenia. Zero niedzielnego wyłączenia mózgu i gapienia się w telewizor. Chociaż okej, myślenie możesz wyłączyć, ale konsekwencje będą Cię prześladować przez kilka następnych godzin/dni/lat (to już akurat zależy od tego w jakiej kwestii to myślenie wyłączysz).


No i wiecie, macierzyństwo macierzyństwem, wszystko super bomba, ale jednak chciałoby się tak z jeden dzień nie musieć zastanawiać: czy ręcznik wyprany, czy pampers czysty, czy uszy umyte, czy witamina wzięta, czy mleko przygotowane, czy ciuchy nie cisną, czy na brzuchu się wygodnie śpi i tak dalej i tak dalej. A to są tylko maleńkie sprawy, które prawie nic nie znaczą przy sprawach większych nad którymi trzeba się zastanowić.



Przy sprawach małych, jak o czymś nie pomyślisz, to najwyżej będziesz mieć ciężki dzień. Jak zapomnisz na spacer zabrać pampersy to zamiast miłego, rodzinnego popołudnia będziesz mieć małą syrenę, której w żaden znany ludzkości sposób nie da się opanować, namęczysz się, żeby się udało, potem zrezygnujesz i będziesz uciekać do domu (bo WSZYSCY gapią się na Was z takim wyrzutem jakbyście co najmniej to dziecko na zmianę szczypali z uśmiechem na ustach), zanim dziecko przewiniesz będzie już chciało jeść więc w domu nadal walczyć będziesz z krzykiem, a jak już się opanuje, naje do syta i będzie mieć czystą pupę to okaże się, że dzień się skończył i wszyscy padacie na pysk.


Przy sprawach dużych konsekwencje są troszkę inne. I widoczne dopiero z czasem.


Taki na przykład smoczek. Niby niewinne urządzenie stworzone do uspokajania dzieci. Prosta konstrukcja, z reguły pięknie wygląda, ale… 

Dylemat życia pod tytułem „dawać smoka, czy nie dawać?”. Z jednej strony okej, dziecko potrafi zasnąć w trzy sekundy (zamiast dwóch godzin) mając w buzi smoczek, nie denerwuje się tak często (bo smoczek z założenia po to jest), nie przejada się (mam dziecko butelkowe, nie spodziewałam się, że tak łatwo je przekarmić…) więc się nie ulewa no i w zasadzie jest gigantycznym ułatwieniem jak się ma taką małą marudkę (💓💓) w domu. Tylko wiecie, konsekwencje… 

U dziecka naturalny odruch ssania zanika do około 9 miesiąca życia, a masa jest dzieci, które, uwaga: PRZYCHODZĄ i MÓWIĄ, że chcą smoczek, więc troszkę zapala mi się lampka. Czy tak ciężko jest dziecko odzwyczaić? Czy rodzicom się nie chce? Czy tak jest może po prostu wygodniej? I jeszcze kwestia zdrowotna… Naczytałam się tyle o krzywych zgryzach, o zaburzeniach w nauce mowy. I rzecz najważniejsza: zaczyna się automatyczne wychowanie – dziecko płacze – smoczek, marudzi – smoczek, nie chce się bawić – smoczek. Przestajesz się zastanawiać co tak naprawdę jest mu potrzebne, czy jest szczęśliwe, czy odpowiednio stymulujesz jego rozwój i takie tam. 

Wiadomo, nie będę najgorszą matką na świecie jak ten smoczek dziecku dam, ale czarne myśli jednak mnie nachodzą. Na SZCZĘŚCIE – moje dziecko smoczek nie bardzo chce. Dostała go kilka razy, przyznaję się bez bicia, ale skrupulatnie zabieramy jej go jak tylko się uspokoi. Przyjęliśmy zasadę, że im mniej, tym lepiej.



Duża sprawą – dla mnie – jest czytanie. Wiem jaki OGROMNY wpływ ma na życie. Moja mama (chwała jej za to) czytała zarówno bratu jak i mi tak długo, aż nauczyliśmy się robić to sami. Dzięki temu widać różnicę w sposobie wysławiania się wśród rówieśników. Może nie ogromną, ale widać. No ale, jak to mówią, czym skorupka za młodu nasiąknie… Więc my czytamy. Codziennie, chociaż troszkę. I tak, wiem, że moje dwumiesięczne dziecko nie rozumie morału Kopciuszka. Ale – ja mam radość, że przypominam sobie bajki, a u niej stymuluję część mózgu odpowiedzialną za mowę. Poza tym, dziecko uspokaja się przy głosie matki.  I wszyscy są szczęśliwi. I to chyba jedna z kwestii w której nie chciałabym nawet na sekundę wyłączać myślenia, nie dość, że dobrze działa, to sprawia mi ogromną przyjemność.



Kiedy się tak na maksa próbujesz poświęcić dziecku, to mózg może wybuchnąć. Bardzo szybko. 

Cały dzień próbujesz zrobić wszystko żeby dziecku było dobrze. Dużo miłości, dużo stymulacji (ale ambitnej, wiadomo, robimy tylko ambitne rzeczy), dużo nauki, dużo mleka, dużo snu, dużo uśmiechu i duuuuuużo cierpliwości. I to jest ciężka praca, bo cały dzień się zastanawiasz co jeszcze możesz zrobić lepiej, albo co usprawnić (wiadomo, musisz też ogarnąć siebie, obiad, ognisko domowe i ulubiony serial). Pojawiają się więc kolejne trudne pytania, czy trochę odpuścić, nie dać się za mocno ponieść i mniej przejmować, czy jednak wykorzystać do ostatniej kropli czas w którym dziecko się rozwija, żeby wytworzyć w nim wzorce prawidłowego zachowania i ułatwić życie w świecie dorosłych tak, żeby za dwadzieścia lat nie pluć sobie w brodę za to odpuszczanie dla chwili poleżenia przed telewizorem. Wiadomo, systematyczność, chęć do nauki, ciekawość świata – to się wszystko wynosi z domu. I teraz my, rodzice, musimy sprawić, żeby się temu dziecku udało, bo to my je tworzymy.

I to my mamy największy wpływ na jakość dorosłego życia naszych dzieci.



Tymczasem Maria opanowuje nowe skille:
  • Przygląda się swoim dłoniom z taką uwagą, że staje się naszym zezowatym szczęściem
  • Potrafi włożyć pięść do buzi i nie pacnąć się przy okazji w głowę
  • Trafia do dzioba złapaną pieluchą
  • Utrzymuje grzechotkę wciśniętą w małą rączkę
  • Śmieje się prawie cały dzień (i noc, wiadomo, noc jest super do przeżywania beki życia)
  • Spędza na macie edukacyjnej więcej niż piętnaście minut bez płaczu
  • Nie zasikuje wszystkiego zaraz po otwarciu pampersa
  • Jest kluską prawie w pełni utrzymującą główkę w pionie



No matka z ojcem rosną z dumy, wiadomka. Szczególnie, że przestała się okładać nieświadomie rękoma po głowie.


Buziak,
do usłyszenia,
M.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty